Jest zimno, ciemno, podejrzane typki jadą ze mną autobusem i muszę
przejść po ciemku przez rozkopane rondo. Tak wygląda moja podróż do
domu.
Oczywiście, że poszłam na premierę. Nie mogłam się oprzeć
takiej wspaniałości – Sherlock i Hannibal razem w filmie Marvela! Kto by
się nie jarał? Ja osobiście poczułam się w obowiązku jako zawodowa
fangirl do rzucenia wszystkiego i znalezienia czasu, by obejrzeć ten
film w dniu premiery. Co z tego, że miałam kilka godzin ćwiczeń na
studiach? Co z tego, że następnego dnia muszę wstać wcześnie? Co z tego,
że przez kilka godzin po powrocie do domu (a jest prawie 22, gdy
wsiadam do autobusu i to piszę) nie zasnę?
„To wszystko nie ma znaczenia”, myślałam sobie. „Benedict jest tego wart, prawda?”
Odpowiedź
dla wszystkich zdających sobie pytanie, mam jedną odpowiedź. Tak. Tak,
było warto. Cieszę się, że znalazłam znajomych, którzy byli gotowi iść
tego dnia, bo naprawdę żałowałabym, gdybym odwlekała pójście do kina.
Więc mimo że fizycznie mi źle, moja dusza się raduje z tej kulturowej
uczty (wcale nie przez patrzenie na te piękne kości policzkowe
Cumberbatcha... i nie tylko na nie).
Dla tych, którzy nie do końca ogarniają fabułę filmu, mam krótki opis sporządzony na podstawie wyłącznie moich obserwacji.
Doktor
Stephen Strange to Doktor House w wersji 2.0 nie utykający na jedną
nogę. Ma on z goła inny problem, którym są ręce. Był świetny, genialny
można powiedzieć, jednak zgubiła go arogancja i pewność siebie. Z trudem
udało się go uratować, a swoją lekkomyślną jazdę przypłacił właśnie
własnym zdrowiem i karierą. Popadł w obsesję odnalezienia dla siebie
ratunku i tak trafił na nauki do Starożytnej (swoją drogą nie podoba mi
się wybór aktorki, dlatego że nauczycielem Strange’a był mały siwy
chińczyk). I wszystko byłoby fajnie, gdyby Hannibal nie postanowił po
raz kolejny, tym razem w zupełnie innym uniwersum, zostać „tym złym”.
Fabuła nie jest zbyt skomplikowana i typowa dla tego uniwersum, jednak
nie zawiodłam się jej rowinięciem w miarę trwania filmu.
Przechodząc
do technicznej strony filmu, mogę stwierdzić kilka rzeczy. Gra aktorska
utrzymana była na naprawdę wysokim poziomie, choć nominacji do Oscara
spodziewać się można w innej kategorii. Jestem zachwycona efektami
specjalnymi. Poszłam na 2D, a mimo to naprawdę robiły wrażenie (i cały
czas się zastanawiałam, ile musieli wydać na nie kasy). Jestem ciekawa,
jak się podobały ludziom, którzy byli na seansie w 3D. Ktoś chce się
podzielić wrażeniami w komentarzach?
Kostiumy. Ah, kostiumy.
Jestem naprawdę zadowolona ze stroju Doctora Strange’a, gdyż na dużym
ekranie prezentował się świetnie. Widząc wcześniej plakaty, nie byłam do
niego nastawiona entuzjastycznie. Najlepszym elementem była peleryna.
Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby w filmie (zwłaszcza w
„Iniemamocnych”) taki przedmiot się przydał! Była tak słodka. Niczym
zrobienie z dywanu Aladyna peleryny, niesamowite.
Montażowi także nie mogę niczego zarzucić. Było naprawdę kilka świetnych ujęć, którymi dalej się zachwycam.
Nie
mogę też pominąć kwestii scenariusza i comedy relief tego filmu. Sporo
dialogów dało się przewidzieć (ale czego oczekiwać od typowego filmu o
superbohaterze?) Były jednak też takie teksty, które powalały. Nie
zawiodłam się na żartach, choć nic nigdy nie przebije Deadpoola pod tym
względem. Niczego jednak nie mogę ująć postaci Wonga (Beyonce) i jego
relacji ze Stephenem. Uwielbiam patrzeć na takie przyjaźnie.
A
tak w ogóle – nie wiem co myśleć o nowej czołówce Marvela. Jakoś nie
jestem do niej przekonana i chyba wolę starą. Miała w sobie to coś,
klimat komiksów. A teraz zrobili z tego coś w stylu czołówki serialu.
Nie aprobuje.