środa, 26 października 2016

DOCTOR STRANGE, CZYLI JEDYNY SUPERBOHATER, KTÓRY MA PRZYDATNĄ PELERYNĘ



Znaleziony obraz


Jest zimno, ciemno, podejrzane typki jadą ze mną autobusem i muszę przejść po ciemku przez rozkopane rondo. Tak wygląda moja podróż do domu. 

Oczywiście, że poszłam na premierę. Nie mogłam się oprzeć takiej wspaniałości – Sherlock i Hannibal razem w filmie Marvela! Kto by się nie jarał? Ja osobiście poczułam się w obowiązku jako zawodowa fangirl do rzucenia wszystkiego i znalezienia czasu, by obejrzeć ten film w dniu premiery. Co z tego, że miałam kilka godzin ćwiczeń na studiach? Co z tego, że następnego dnia muszę wstać wcześnie? Co z tego, że przez kilka godzin po powrocie do domu (a jest prawie 22, gdy wsiadam do autobusu i to piszę) nie zasnę? 

„To wszystko nie ma znaczenia”, myślałam sobie. „Benedict jest tego wart, prawda?” 

Odpowiedź dla wszystkich zdających sobie pytanie, mam jedną odpowiedź. Tak. Tak, było warto. Cieszę się, że znalazłam znajomych, którzy byli gotowi iść tego dnia, bo naprawdę żałowałabym, gdybym odwlekała pójście do kina. Więc mimo że fizycznie mi źle, moja dusza się raduje z tej kulturowej uczty (wcale nie przez patrzenie na te piękne kości policzkowe Cumberbatcha... i nie tylko na nie). 

Dla tych, którzy nie do końca ogarniają fabułę filmu, mam krótki opis sporządzony na podstawie wyłącznie moich obserwacji. 

Doktor Stephen Strange to Doktor House w wersji 2.0 nie utykający na jedną nogę. Ma on z goła inny problem, którym są ręce. Był świetny, genialny można powiedzieć, jednak zgubiła go arogancja i pewność siebie. Z trudem udało się go uratować, a swoją lekkomyślną jazdę przypłacił właśnie własnym zdrowiem i karierą. Popadł w obsesję odnalezienia dla siebie ratunku i tak trafił na nauki do Starożytnej (swoją drogą nie podoba mi się wybór aktorki, dlatego że nauczycielem Strange’a był mały siwy chińczyk). I wszystko byłoby fajnie, gdyby Hannibal nie postanowił po raz kolejny, tym razem w zupełnie innym uniwersum, zostać „tym złym”. Fabuła nie jest zbyt skomplikowana i typowa dla tego uniwersum, jednak nie zawiodłam się jej rowinięciem w miarę trwania filmu. 

Przechodząc do technicznej strony filmu, mogę stwierdzić kilka rzeczy. Gra aktorska utrzymana była na naprawdę wysokim poziomie, choć nominacji do Oscara spodziewać się można w innej kategorii. Jestem zachwycona efektami specjalnymi. Poszłam na 2D, a mimo to naprawdę robiły wrażenie (i cały czas się zastanawiałam, ile musieli wydać na nie kasy). Jestem ciekawa, jak się podobały ludziom, którzy byli na seansie w 3D. Ktoś chce się podzielić wrażeniami w komentarzach? 

Kostiumy. Ah, kostiumy. Jestem naprawdę zadowolona ze stroju Doctora Strange’a, gdyż na dużym ekranie prezentował się świetnie. Widząc wcześniej plakaty, nie byłam do niego nastawiona entuzjastycznie. Najlepszym elementem była peleryna. Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby w filmie (zwłaszcza w „Iniemamocnych”) taki przedmiot się przydał! Była tak słodka. Niczym zrobienie z dywanu Aladyna peleryny, niesamowite. 

Montażowi także nie mogę niczego zarzucić. Było naprawdę kilka świetnych ujęć, którymi dalej się zachwycam. 

Nie mogę też pominąć kwestii scenariusza i comedy relief tego filmu. Sporo dialogów dało się przewidzieć (ale czego oczekiwać od typowego filmu o superbohaterze?) Były jednak też takie teksty, które powalały. Nie zawiodłam się na żartach, choć nic nigdy nie przebije Deadpoola pod tym względem. Niczego jednak nie mogę ująć postaci Wonga (Beyonce) i jego relacji ze Stephenem. Uwielbiam patrzeć na takie przyjaźnie.
A tak w ogóle – nie wiem co myśleć o nowej czołówce Marvela. Jakoś nie jestem do niej przekonana i chyba wolę starą. Miała w sobie to coś, klimat komiksów. A teraz zrobili z tego coś w stylu czołówki serialu. Nie aprobuje.

piątek, 30 września 2016

Benjamin Alire Saenz „Inne zasady lata”


„Są takie słowa, których nigdy nie nauczę się literować.”

Przeczytałam ją w jeden dzień i była po prostu piękna.

Na całą gamę zalet, które później opiszę, są dwie wady. Pierwsza nie boli mnie tak bardzo – zmiana oryginalnej okładki. Wolałabym, żeby ją zostawili taką, jaka była, jednak to zdjęcie jest naprawdę dobrze zrobione i pasuje do całości. Tytuł jednak już jest kompletnie inną bajką. Może i w pewien sposób podsumowuje fabułę, jednak nie jest ani trochę tak dobry jak oryginalny. Nie rozumiem, czemu to zrobili, po co im to było, ale mnie się to nie podoba. Angielski tytuł ma coś w sobie (choć jest nieco długi), bo przekazuje czytelnikowi, że książka ta jest głównie o podróży i poznawaniu samego siebie oraz świata. Przedstawia też piękną historię przyjaźni i więcej.

Głównymi bohaterami są Arystoteles, czyli Ari, chłopak posiadający wiele zasad oraz Dante, ten, który nawet gdy płacze, jest piękny. Poznają się oni pewnego lata, kiedy to pierwszy z nich postanawia nauczyć się w końcu pływać. Oczywiście, jak zrządzenie losu chciało, akurat jest tam nasz przystojniak i oferuje mu pomoc. Tym sposobem zaprzyjaźniają się, a ich oddanie dla siebie nawzajem szybko przekracza przyjętą granicę. Prowadzi to do pewnych zdarzeń, które mają ogromny wpływ na życia każdego z nich oraz na łączącą ich więź. Wymijają się po drodze, błądzą, szukają siebie samych i tego drugiego. 

Styl pisania nie jest najwyższych lotów. Żadna książka z kategorii Young Adult nie dorównuje choćby dla przykładu Dostojewskiemu, ale "Inne zasady lata" jest zdecydowanie lepiej napisana od niektórych „bestsellerów”, które według mnie są na poziomie fanfiction (a często nawet niższym). Z początku miałam wrażenie, że dialogów jest nieco za dużo, bo przeważały nad opisami, jednak w miarę zagłębiania się w tę historię zauważyłam, że nadaje to akcji dynamiczności. Nie ma miejsca na zbędne przedłużanie. Można powiedzieć, że „wszystko płynie”, a czytelnik zostaje porwany w ten nurt zdarzeń. 

Postacie uzupełniają się nawzajem. Każda z nich jest osobnym elementem układanki, która po złożeniu w całość nabiera właściwych kształtów. Osobiście kocham takie powieści. Wszyscy coś wnoszą do historii, nawet jeśli pojawili się na zaledwie kilka stron, co doprowadza do tzw. efektu domina. Jedna coś zrobiła, druga się obwiniała, a wszyscy byli nieszczęśliwi przez ich nieszczęście. Najbardziej jednak podobała mi się relacja Dantego i Ariego, którzy to mieli na siebie nawzajem największy wpływ. Przemiana ich obu od początku do końca jest niesamowita. Każda wewnętrzna rozterka, każda rozmowa, każda walka z przeciwnościami – wszystko to razem złożyło się na ukształtowanie charakterów tych dwóch chłopaków. Dlatego właśnie najpiękniejszym aspektem tej książki było pokazanie, że można zwyciężyć przeciwności losu. 

Trzeba być dobrym człowiekiem, lojalnym przyjacielem, rozpychać się łokciami i kolanami, a przede wszystkim nie można się wstydzić tego, kim się jest. Nieważne, czy chodzi o orientacje, czy o kolor skóry, czy o religię, którą się wyznaje. Tylko bycie sobą pozwoli nam na doznanie wolności i szczęścia. 

Gorąco polecam. Płakałam dwa razy, ale nie jestem typem osoby, która się nie wzrusza, więc nie powinno to nikogo dziwić. Wielu z was na pewno też płakało, a jeśli jeszcze nie czytaliście, na pewno się wam to przytrafi.